O księdzu Soszyńskim i o Żydach
Wielu osobom w Polsce znany jest miesięcznik Reader`s Digest. Wychodzi on w nakładzie 27 milionów, wydawany jest w 19 językach, w tym także po polsku. W numerze z 4 kwietnia 1998 znajduje się artykuł, który zainteresuje zapewne wszystkich Polaków, w kraju i za granica. Rzecz dotyczy Żydów oraz ks. Romana Soszyńskiego z Białej Podlaskiej, wieloletniego duszpasterza w Diecezji Siedleckiej, autora wielu publikacji historycznych. Do najbardziej znanych prac ks. Soszyńskiego należy zapewne książka pt. 400-lecie Unii Brzeskiej (Michalineum 1996). Otóż we wspomnianym piśmie znajduje się reportaż p. Diane Armstrong, która obecnie jest dziennikarką w Australii, a w czasie wojny mieszkała w Piszczacu. A było tak: Żyd o nazwisku Baldiger z zawodu dentysta mieszkał przed wojną wraz z rodziną we Lwowie, gdzie - jak wiadomo - prawie wszyscy Żydzi zostali wymordowani. Baldiger zdobył jakoś fałszywe dokumenty, zmienił nazwisko na Bogusławski i przybył w 1942 roku z rodziną do Piszczaca, gdzie otworzył zakład dentystyczny. Maż, żona i mała córeczka starali się udawać rodowitych Polaków, a najlepszym do tego sposobem, oprócz mowy polskiej, były praktyki religijne w miejscowym kościele. Wiedziano bowiem, że nic tak nie potwierdza tożsamości Polaka jak wiara katolicka (szkoda, że obecnie niektórzy zdają się o tym zapominać lub tylko takie sprawiają wrażenie). Jednakże nie było to takie proste. Pomimo, że Żydzi od wieków żyli w Polsce, zachowali obok własnej religii wiele cech, które ich odróżniały. Ktoś kiedyś patrząc na obecną dziennikarkę, wówczas kilkuletnią dziewczynkę, powiedział: - Danusia ma takie kręcone włosy jak Żydóweczka. Ktoś inny dostrzegł jakąś inną cechę wskazującą, że państwo Bogusławscy wyglądają na Żydów. Z artykułu p. Armstrong wynika, że jej ojcu, zapewne dzięki studiom we Lwowie, to udawanie Polaka przychodziło dość łatwo, matka miała w tym względzie znacznie większe trudności. Po jakimś czasie sam Bogusławski zauważył, że ludzie dziwnie na niego spoglądają. Przyszedł pewnego dnia do proboszcza i powiedział: - Chodzą plotki, że jesteśmy Żydami. Jak można opowiadać takie głupoty? Ks. Soszyński odpowiedział sentencjonalnie: - Urodzenie się chrześcijaninem nie jest zasługą, a urodzenie się Żydem nie przynosi ujmy. To nie zależy od nas, lecz od Boga. Rzecz w tym, że za oskarżenie kogoś, że jest Żydem grozi dziś śmierć. Trzeba jakoś z tego wybrnąć. Jeszcze tego samego dnia proboszcz poszedł na herbatę do strapionej rodziny. I bywał w tym domu bardzo często, aż do końca wojny, grywając z Bogusławskim w szachy i w brydża. A ludzie po jakimś czasie przestali „gadać głupoty” o obcym wprawdzie, ale już zadomowionym w Piszczacu dentyście. Po wojnie Bogusławscy wyjechali do Australii zabierając ze sobą obraz Pana Jezusa z napisem: „Oby wszechmocna łaska Miłosierdzia Bożego pomagała p. Henrykowi Bogusławskiemu” ofiarowany przez ks. Soszyńskiego. Obraz ten rodzina przechowuje do dzisiaj. Kontakt się urwał. W rodzinie Baldigerów zachowano wdzięczną pamięć o dobrym księdzu, którego życzliwa postawa pomogła przetrwać trudny czas. Zastanawiano się tylko, czy ks. Soszyński wiedział o ich narodowości. Stawiano sobie czasem także inne pytanie: - Załóżmy, że ksiądz nie wziął poważnie pogłosek o tym, że jesteśmy Żydami i uważał nas za Polaków. Ale co by było, gdyby się dowiedział o naszym pochodzeniu? Czy nie zmieniłby radykalnie swej postawy? Może nie mógłby dłużej tolerować praktyk religijnych wykonywanych tylko dla zachowania pozorów? Bo, że sam proboszcz mógłby donieść do Gestapo o zakamuflowanych Żydach, tego zapewne Baldigerowie nawet w przypływie najgorszych przeczuć nie zakładali. Ale mógł to łatwo zrobić ktokolwiek z okolicy widząc, że proboszcz zerwał kontakt z podejrzanym dentystą. Zgodnie z bardzo rozpowszechnioną w krajach anglosaskich modą, by poszukiwać własnych korzeni, pani Diana Armstrong wraz ze swą 30 -letnią córką przybyła ostatnio do Polski. Urządzono wyjazd do Piszczaca. Odnalazła dom, w kórym spędziła najbardziej ciężki okres w swoim życiu. Do domu nie udało się wejść, nie spotkano innych obiektów przypominających tamte czasy, ale pozostał kościół parafialny . P. Armstrong pisze: „Pani Janina (przypadkowo spotkana na rynku) prowadzi nas do kościoła z wieżą i nowymi pomalowanymi na jasny kolor drzwiami. Wyobrażam sobie siebie jako małą dziewczynkę klęczącą przed tutejszym ołtarzem, nieświadomą, że należę do innej religii, wówczas otoczonej pogardą”. Wcześniej Diana dowiedziała się, że dawny proboszcz z Piszczaca obecnie mieszka w Białej Podlaskiej. Udają się na plebanię niezwłocznie. W relacjonowanym artykule czytamy: „Wracamy do Białej Podlaskiej. Biegnę po schodach mieszkania księdza. Słyszę bicie własnego serca. Gdy naciskam dzwonek, zamieram z niepokoju. Żeby tylko był w domu. I żeby to był on! Drzwi się otwierają. Przede mną stoi lekko przygarbiony starszy pan. Wyciąga ręce i przytula mnie do siebie. - Mała Danusia - powtarza - moja mała Danusia. Dźwięk mojego polskiego imienia wypowiadanego przez tę postać z przeszłości wywołuje falę emocji. Nagle wybucham płaczem. Ogarnia mnie jakiś wielki smutek, z którego nigdy nie zdawałam sobie sprawy. Jestem znów małą dziewczynką z twarzą zalaną łzami, wtuloną w miękkie dłonie księdza. - Płacz, płacz, moje dziecko - słyszę jego głos - masz mnóstwo powodów, by płakać. Po tych potwornych czasach. Wypłacz to z siebie. Gdy odwracam głowę widzę moją córkę Justynę, która też połyka łzy. W tym niezwykłym momencie rozpływają się granice czasu i pokoleń. Justyna widzi we mnie małe dziecko, którym kiedyś byłam i czuje wraz ze mną ból, który tak długo tłumiłam gdzieś w sobie. Ksiądz patrzy na mnie ciepło i zadziwiająco dźwięcznym głosem mówi: - Myślałem o tobie dwa dni temu (...) dobrze pamiętam twego ojca. Jaki to był inteligentny człowiek, czuła się niepewnie. Za każdym razem, gdy się odzywała, spoglądała na twego ojca jak przestraszony uczeń na nauczyciela”. Tu padło nieśmiałe pytanie trapiące rodzinę Baldigerów od wielu lat: - Czy ksiądz wiedział, kim jesteśmy z pochodzenia? - Oczywiście, wiedziałem, że jesteście Żydami. Wszyscy to wiedzieli. „Zawirowało mi w głowie - pisze nasza autorka - jeszcze po przyjeździe do Australii moi rodzice zastanawiali się, czy by nie napisać do księdza i wyjawić mu tę tajemnicę. Tymczasem on znał całą prawdę od samego początku!”. - Wiedziałem, że to kwestia życia lub śmierci - powiedział ksiądz. W dalszej części swej relacji p. Armstrong konkluduje: „Ksiądz Soszyński doszedł do wniosku, że najlepszym sposobem, by pomóc naszej rodzinie, jest utrzymywanie z nami bliskich stosunków towarzyskich(...) Dopiero teraz dociera do mnie świadomość, że nasze życie leżało całkowicie w rękach tego człowieka. Tylko on był w stanie sprawić, by nikt nas nie zadenuncjował”. Przytacza też słowa dawnego proboszcza z Piszczaca: - „Chciałem żeby wszyscy ludzie nas zobaczyli. Mieszkańcy miasteczka pojęli, co chcę im dać do zrozumienia i od tej pory zamknęli buzie na kłódkę”. W okolicy wiedziano, że ludzie, których proboszcz ostentacyjnie odwiedza, są Żydami, ale nikt nie zdobył się na bezczelność, by donieść o tym do władz okupacyjnych. Rozumiano doskonale, że w przypadku denuncjacji, śmierć poniosłaby zarówno żydowska rodzina, jak i ksiądz. Nasza autorka kończąc swoje wspomnienia ze spotkania z ks. Romamem Soszyńskim przytacza fragment z Talmudu zżydowskiego: „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”. W zakończeniu artykułu znajduje się informacja: „Dzięki staraniom Diany Armstrong zasadzono w Jerozolimie drzewo sprawiedliwego na cześć księdza Soszyńskiego”. Przytoczona historia godna jest poznania z kilku względów: ukazuje głęboko ewangeliczną i humanistyczną postawę, a także bezinteresowność i wielką dyskrecję ks. Romana Soszyńskiego, któremu należą się słowa szczerego uznania; w dobie rozprawiania o antysemityzmie historia ta przypomina, że Polacy jako naród czy społeczeństwo nie pragnęli wyniszczenia Żydów, a wręcz przeciwnie: często im pomagali, choć możliwości były niewielkie. Przede wszystkim zaś reportaż australijskiej dziennikarki wskazuje na doniosłą rolę Kościoła i w związku z tym na wielki autorytet kapłana w społeczeństwie polskim. I jak Diana Armstrong cieszy się z ocalonego życia, tak nam wypada cieszyć się z harmonijnej współpracy duchownych i świeckich, która w ciągu wieków wytworzyła w naszym kraju swoistą tradycję i po prostu sprawdziła się w życiu, bardzo często godne podziwu przynosząc owoce.
Ks. Soszyńskiego znam osobiście; po opublikowaniu powyższego artykułu rozmawiałem z nim o tej niezwykłej historii. W pełni ją sobie przypomina.
Ks. Józef GRZYWACZEWSKI, Rektor Seminarium Katolickiego w Paryżu