Z niecierpliwością i z niepokojem czekalam na nasz wyjazd do Abakanu. Już w zeszlym roku obiecalam ojcu, że zabiorę go na Syberię, że pojedziemy do Aleksandrowki...
Po miesiącach przygotowań, wielu rozmowach telefonicznych i emaili byliśmy gotowi.
Mój ojciec, Alfred, urodzil się w 1927 roku we wsi Aleksandrówka, niedaleko Krasnoturańska w Kraju Krasnojarskim. W 1938 roku NKWD aresztowało jego dziadka Jana, który został zesłany na Kamchatkę. Szukano również jego syna, a mojego dziadka, który na szczęście wyjechał tego dnia do pobliskiego miasta. Obawiając się aresztowania dziadek mój, również Jan, zabrał swoją rodzinę (żonę i trzech synów - w tym mojego ojca) i przeprowadził się do położonej po drugiej stronie Jenisieju wsi Borodino. Mój ojciec bardzo mało pamięta z tych lat; pamiętał tylko, że mieszkali w małym domu koło kuźni, że byla tam cerkiew, cmentarz nad rzeczka i szpital. Podczas ich pobytu w Borodinie mojego dziadka Jana zabrano na roboty, a moja babcia i jeden z ojca braci zachorowali na tyfus. Babcia zmarła. Wujek Wiktor, po dlugim pobycie w szpitalu wyzdrowiał i wrócił do domu. Ale cóż to był za dom! Brud i glód. Przyszła zima i trzej chłopcy, z których ojciec był najstarszym (15 lat), nie mieli żadnych środkow do życia. Jakimś sposobem dotarła do nich jedna z opiekunek organizującego się polskiego domu dziecka w Bolszoj Jerbie. I to prawdopodobnie uratowało im życie. Był rok 1943. Przez prawie trzy lata, chłopcy mieszkali w Bolszej Jerbie razem z dziesiątkami innych sierot polskich. W 1946 roku cały dom dziecka pojechał do Polski, do Szklarskej Poręby. Rozpocząl się polski etap życia mojego ojca. Od 1949 rodzice moi mieszkają w Gdyni.
Przez 50 lat ojciec mój bardzo mało mówił o swoich syberyjskich losach. Mieliśmy jakieś mgliste pojęcie o historii jego rodziny. Jednak od kilku lat coraz częściej wspominał, że chciałby pojechać na Syberie. Jako podróżnik w rodzinie wzięłam na siebie to zadanie, jednak musiałam poczekać aż mój synek, Jasiu, trochę podrośnie żebym mogła go zostawić z rodziną w Polsce.
Do Abakanu dojechaliśmy z Gdańska przez Kopenhagę i Moskwę. Abakan powitał nas chmurami i mżawką, ale również malutką bialo-czerwoną flagą, ktorą trzymała w ręku czekająca na nas pani Ludmila. Tak się poznaliśmy. Panią Ludmiłę Koczetową poznaliśmy przez kontakt emailowy, ktory nam umożliwił przewodniczący Polonii Abakańsko-Minusińskiej p. Sergiusz Leończyk. Abakan miał być naszą bazą wypadową. Chcieliśmy z ojcem odwiedzić Aleksandrówkę, Borodino, Bolszoj Jerbę i Znamienkę, do której podobno przeprowadziła się rodzina ojca. Ja chciałam również zobaczyć kurhany w okolicach Sałbyka, i inne okoliczne atrakcje, o których czytałam w przewodniku.
Naszym pierwszym celem była Aleksandrówka. Pojechaliśmy tam dzięki uprzejmości p. Ludmily i pana Toli, który był naszym kierowcą, przewodnikiem i w ogóle aniołem stróżem. Krajobrazy w drodze do Aleksandrówki były przepiekne; jechaliśmy wzdłuż zbiornika wodnego, który miejscowi nazywają morzem. Po drodze widzieliśmy wielu wędkarzy. Młody Sasza, syn Anatolija opowiadał nam o mijanych okolicach. Początkowo podziwialiśmy stepy usiane kurchanami, potem zaczęły pojawiać się drzewa, więcej pagórków. Okolice Aleksandrówki bardzo przypominały mi polskie Kaszuby i Mazury z ich falujacą rzeźba polodowcową. Droga była bardzo błotnista po niedawnych deszczach, ale szczęśliwie dojechalismy na miejsce późnym popołudniem. Gdy zbliżaliśmy się do wsi, spojrzałam na mojego tatę, który nerwowo rozglądał się dookoła. Nie mógł niczego poznać. Zaczął wątpić, że jesteśmy we właściwym miejscu. Przypomniałam mu, że wyjechał z Aleksandrówki, 68 lat, miał wtedy 11 lat. Z pomocą miejscowych chlopców znaleźliśmy dom p. Eugenii Guzik, ktora jak się okazało, była studnią informacji o rodzinach mieszkających w Aleksandrówce. Mimo podeszłego wieku, p. Guzuik ma niesamowitą pamieć! Od niej dowiedzieliśmy się gdzie był dom mojego ojca i jego dziadka - za rzeką, kilkaset metrów dalej. Wieś rozrosła się i rozciągnęła, dlatego ojciec nie mógł jej poznać. Pani Eugenia powiedziała nam również, że we wsi mieszka kuzyn mojego ojca, Filip, syn brata mojego dziadka. Było to niesamowite spotkanie. Filip był kompletnie zaskoczony; nie wiedział nawet o istnienu mojego ojca i jego braci. Pamiętał natomiast swojego wuja Jana, który czasami przyjeżdżał do Aleksandrówki i przywoził dzieciom cukierki. Po wyjeździe z Aleksandrówki, rodzina mojego ojca rzadko utrzymywała kontakty z krewnymi w Aleksandrówce, a po śmierci mojego dziadka w 1943 roku, kontakty te zupełnie się urwały. Tylko rodzeństwo mojego dziadka, czasem wspominało, że mieli kiedyś brata Jana. Niestety niczego nie mogliśmy się dowiedzieć o rodzinie mojej babci.
Ojciec mój często wspominał, że jego rodzina mówiła po mazursku, ale pamięta że jego babcia była z Wolynia; jakoś mi to wszystko nie pasowało. W Aleksandrówce przekonałam się, że ojciec miał racje. Pani Eugenia Guzik i kuzyn Filip oboje mówili po mazursku, który ku mojemu zdziwieniu, bardziej był podobny do języka polskiego niż niemieckiego. Choć w Polsce bardzo niewiele osób mówi po mazursku, to przetrwał on w maleńkiej Aleksandrówce w Krasnojarskim kraju. Niesamowite! Na dodatek dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy wsi byli głównie mazurskimi i niemieckimi baptystami wlaśnie z Wolynia. Chcieliśmy zostać dłużej w Aleksandrówce, ale robił się wieczór a droga przed nami była długa. Musieliśmy już wracać do Abakanu.
Następny etap to Borodino, wieś do ktorej mój ojciec z rodzicami i braćmi trafił po ucieczce z Aleksandrówki. ( W międzyczasie mieszkali w kilku innych miejscach, między innymi w Abakanie, gdzie zmarła jego maleńka siostrzyczka Natalka). Borodino leży po zachodniej stronie Jenisieju, dzisiaj jest to republika Chakasji. Jest to duża wieś leżąca w pobliżu drogi wiodącej z Abakanu do Krasnojarska. Trudno nam bylo znaleźć kogoś kto pamiętał lata 40-te, ale dzięki niezastąpionemu Toli znaleźliśmy ludzi, którzy nam pomogli. W pamięci mojego ojca zachowało się parę rzeczy: cerkiew, szpital, w którym zmarła jego matka, i cmentarz, na którym została pochowana. Cmentarz znaleźliśmy szybko; był przy górce tak jak tata pamiętał. Jednak z tego starego cmentarza zachowały się tylko jakieś resztki drewnianych krzyży; trzeba było uważać żeby nie wpaść do zapadajacych się grobów. Wizyta na cmentarzu była chyba najbardziej wzruszającym i smutnym momentem dla mojego ojca w czasie całej naszej podróży. Zdałam sobie sprawę, że śmierć jego matki była najboleśniejszym przeżyciem w jego życiu. Wizyta na cmentarzu rozdrapała dawne rany.
Ojciec był rozczarowany; nie bylo żadnego śladu po jego rodzinie. Tak jak w Aleksandrówce nie zostal ślad po jego domu rodzinnym czy po domu jego dziadka, tak i tu nie było domu koło kuźni, w którym kiedyś mieszkał. Nie było też śladu po grobie jego matki. Nigdy się również nie dowiedział, gdzie zginął jego ojciec i gdzie jest pochowany. Znaleźliśmyjednak szpital, który nadal jest budynkiem służby zdrowia. Wizyta w Borodinie była bardzo smutnym epizodem naszej podróży.
Po Borodinie przyszła kolej na Znamienke, do ktorej przeprowadzila się większość mieszańców Aleksandrówki. Znamienka leży w stepach, gdzie ziemia jest urodzajna i klimat bardziej przyjazny człowiekowi niż w Aleksandrówce. To wlaśnie gleba i klimat były głównym czynnikami emigracji mieszkańców Aleksandrówki na drugą stronę Jenisieju.
W Znamience czekała na nas Olga Szuszenaciewa, nauczycielka miejscowej szkoly polskiej. Zostaliśmy przyjęci z ogromną gościnnością przez panią Olgę i jej męża. Po bardzo obfitym i smacznym obiedzie pojechaliśmy spotakać się z kuzynką mojego ojca, Idą Gabrat i jej córka Olgą. I znowu zaskoczenie; nie wiedzieli o istnieniu kuzyna Alfreda, choć matka Idy wspominała brata Jana. Ida powiedziala mi, że po wielu "podróżach" mój list, który wysłałam parę miesięcy wcześniej z Kanady dotarł do niej. (Moje uznanie dla poczty Rosji: zaadresowałam list: Znamienka w Kraju Krasnojarskim, a w rzeczywistości Znamienka jest w Chakasji!!!)
Od Idy, razem z dwiema Olgami pojechalismy do następnej kuzynki mojego ojca, Wali. Oglądaliśmy rodzinne zdjęcia, gawędziliśmy, ale trzeba bylo jechać dalej.
Tym razem do Bolszoj Jerby. Również i ta wieś rozrosła się. Kiedyś była tu jedna droga, teraz było ich kilka, wiec mój tata nie mógł (znowu) zorientować się gdzie mieścił się dom dziecka, w którym przez prawie trzy lata mieszkał. Ale dzięki niezastąpionemu Toli znaleźliśmy jedną z najstarszych mieszkanek wsi, która mieszkała w Bolszoj Jerbie od 1936 roku i pamiętała jeszcze jak chodziła do Polaków (czyli polskiego domu dziecka) na jasełka bożonarodzeniowe. Ta miła kobieta wsiadła z nami do samochodu i poprowadziła nas do opuszczonego domu, w którym kiedyś mieszkały dzieci polskie. Ojciec był bardzo podekscytowany, gdy dojechaliśmy. Cieszył się, że pamiętał gdzie były wejściowe drzwi, gdzie była kiedyś "bania", a gdzie scena na ktorej wystawiali przedstawienia. Wyszliśmy na pole za domem; tata pokazał mi gdzie w oddali płynie rzeczka, w którym kierunku są jaskinie, które penetrowali razem z kolegami. Obejście było otwarte, więc mogliśmy wejść na podwórze i zaglądnąć przez okna. Jak mały wydawał się teraz mojemu ojcu ten dom w którym kiedyś mieszkał z prawie setką innych sierot. Dom dziecka miał później w swoim posiadaniu równiez mały domek na sąsiedniej posesji oraz trzeci po drugiej stronie ulicy. Zbliżał się wieczór, więc pożegnaliśmy Bolszoj Jerbe i pojechaliśmy do Abakanu po drodze zatrzymując się tylko żeby nazbierać trochę poziomek syberyjskich ("glubieniki").
Pozostałe dni naszego pobytu na Syberii były wypełnione poznawaniem Abakanu, wycieczką do elektowni wodnej Sajano-Szuszenskoje, oraz skansenu w Szuszeńskoje. Widzieliśmy przepiękną marmurową cerkwię w miejscowości Majna, podziwialiśmy krajobraz tutejszych gór, i zwiedziliśmy domy, w których mieszkał Lenin będąc na zesłaniu. Dla mnie, szczególnie skansen w Szuszenskoje był ciekawy, bo w Kanadzie jestem nauczycielką i miedzy innymi uczę historii XX wieku.
Oczywiście muszę również wspomnieć o moim pierwszym pobycie w rosyjskiej bani. Spędziłam tam trzy godziny! Tak było dobrze!
Wyjazd na Syberię był jedną z najpiękniejszych podrózy mojego dorosłego życia. Może dlatego, że zupełnie czegoś innego się spodziewałam. A właściwie nie wiedziałam czego się spodziewać. Jeszcze tydzień przed wyjazdem na Syberię jedyną rzecz którą mieliśmy zaplanowaną to hotel zarezerwowany przez internet. Reszta to była jedna, wielka niewiadoma. Więc na pewno była jakaś niepewność. Chodź bardzo dużo podróżowałam po świecie (nie bylo mnie tylko w Australii i na Antarktydzie), tym razem byłam z 79-letnim ojcem, który przeszedł chorobę nowotworową i zawał serca. Nadal bardzo niewiele informacji jest dostępnych o Syberii, czy to w Polsce czy w Kanadzie, w której teraz mieszkam. Moim głównym źródłem informacji (jak się okazalo bardzo dobrym) był przewodnik Lonely Planet o Syberii, a także zdjecia satelitarne z Google Earth. Nigdzie za granicą nie można przecież dostać map Krasnojarskiego Kraju czy Chakasji. Dopiero w Abakanie kupiliśmy mapy i mogliśmy zobaczyć po raz pierwszy gdzie tak naprawdę leżą miejscowości do których chciał pojechać mój tata.
Ta podróż odmłodziła mojego ojca przynajmniej o 10 lat! Bardzo dobrze zniósł tę podróż. Powiedział, że sam siebie zaskoczył. Ta podróż była mu bardzo potrzeba, żeby odnaleźć siebie, swoje korzenie. Strata rodziców, szczególnie matki, odbiła na nim niesamowite piętno. Wydawać by się mogło, że ten szok psychiczny sprawił, że mój ojciec tak niewiele pamiętał ze swojego życia na Syberii. Nigdy w życiu nie spędziłam z moim ojcem tyle czasu sam na sam jak w czasie pobytu na Syberii. Nie zawsze było nam łatwo ze sobą wytrzymać, bo mamy swoje przyzwyczajenia, ale na pewno się do siebie zbiliżylismy i lepiej siebie poznaliśmy.
Piękno chakaskich stepów i okolicznych gór onieśmieliło nas swoim pięknem, lecz "piękno" ludzi którzy tam mieszkają podbiło nasze serca. Ta podróż, nazwijmym ją "powrotem" nie byla by możliwa bez Ludmiły Koczetowej i Anatola Doroszewa. Chcę im ogromnie podziękować za ich serce i czas, który nam oferowali. Dziękujemy również pani Władzi Doroszewej, księdzu Krzysztofowi Karbowskiemu, pani Oldze Szuszenaciewej i wszystkim innym którzy pomogli nam w czasie pobytu na Syberii. Przesyłamy Wam wszystkim serdeczne pozdrowienia z Gdyni i Vancouver.
Walentyna KARCZ
P.S. Mój ojciec ma nadal niedosyt Syberii i w tydzień po przyjeździe do domu oświadczył, że chciałby jeszcze raz pojechać w rodzinne strony. Chętnie się znowu z nim wybiorę.