Pasjonuje mnie „rybałka”, „ochota” i swobodne życie w tajdze

 

Członkowie Azowskiego Związku Polaków z polskim podróżnikiem

 

     Polski naukowiec i podróżnik dr hab. inż. Krzysztof SZAFRAN z Instytutu Lotnictwa w Warszawie  uwielba odwiedzać siermiężną Kołymę. Robi to corocznie od wielu lat. Wracając do domu przez Rosję w tym wrześniu odwiedził członków Azowskiego Związku Polaków Donu. Ciekawy rozmówca opowiedział Tatianie Dudnik o swoich  przygodach w Rosji.

 

- Dlaczego pan corocznie wybiera się do Rosji na Daleką Północ?

- Jestem pasjonatem podróżnikiem.  Byłem już niemal na każdym kontynencie i zwiedzałem co tylko się dało, ale ten ekstremalny klimat Kołymy przyciąga. Tam, na Północy zima występuje w swojej najczystszej postaci. Nie jest taka jak w Polsce. Najniższą temperaturę jaką przeżyłem przez dłuższy czas to było -48 st. Przy temperaturze poniżej 45 stopni na minusie, całe ciało parzy i trudno jest złapać oddech. Mimo to, tam czuję się jak w ostatnim na świecie wolnym kraju, z wolnymi ludźmi. Jest oczywiście policja, parki narodowe, nie można robić wszystkiego - na żywioł - ale jest w tym duża swoboda. Nawet Kamczatka to już czysta cywilizowana komercja, gdzie wszystko można dostać za pieniądze. Tam gdzie ja jeżdżę, jeszcze tego nie ma. Ludzie cię ugoszczą, przenocują, nakarmią, zaprowadzą do ruskiej bani, obiją witkami i natrą śniegiem dla żartu.

 

- Podczas takiej wyprawy pan pokonuje ponad 13000 km samochodem. To już jest ogromny wysiłek. Ktoś pomaga panu w trakcie tej wyprawy? Gdzie pan ma noclegi i wyżywienie, w szczególności we wschodniej części Rosji?

- W ostatniej wyprawie przejechałem ponad 20 tys. km po drogach i bezdrożach Rosji i Kazachstanu. Na szczęście takie podróże staram się organizować z przyjaciółmi – ale nie zawsze. Tym razem namówiłem na wyprawę mojego kolegę którego znam jeszcze ze studiów. Mieszkaliśmy razem w akademiku. Z noclegami jest różnie, chociaż teraz nie jest to problem. W sytuacjach ekstremalnych mamy namioty i śpiwory. Przy drogach są motele a w miastach hotele. Żywność jest wszędzie, największym zaskoczeniem dla mojego kolegi było to, że gdzieś w jakiejś maleńkiej wiosce w głębinie Syberii w sklepie za zakupy można było zapłacić kartą kredytową! We wschodniej części Rosji są tylko większe odległości pomiędzy osadami. W porównaniu z Europą to 100 razy!

 

- Może pan sobie przypomnieć pierwszą wyprawę na Północ?

- O tak, mam ją do dziś przed oczami, chociaż wiele szczegółów się zatarło.  To było 30 lat temu. Przejechałem Ukrainę, dotarłem do Władywostoku i dalej do Magadanu. Na koniec zostawiłem sobie jeszcze wizytę na kole podbiegunowym.

Zawsze interesowała mnie tematyka łagrów i obozów pracy, które były prowadzone w ubiegłym wieku w Związku Sowieckim. Odwiedziłem kilkanaście najcięższych i posiadających najgorszą sławę.

Po latach poznaję ludzi, których ojcowie lub dziadkowie spędzili tam swoje życie. Szczególnie interesują mnie losy Polaków. Udało mi się stamtąd sprowadzić już 4 osoby, nie licząc mojej żony, którą też urodziła się na Skrajnej Północy.  Jej dziadek Adam Budziński jako wróg ludu został rozstrzelany. Babcia Polina, została zesłana do łagrów, a ojciec trafił do domu dziecka mając 6 lat. To była polska rodzina, która miała jakieś interesy w rejonie Nowosybirska. Tam zastała ich rewolucja…

 

- To pan poznał swoją żonę podczas wyprawy? Jak to było?

- Nie, żonę poznałem w Kijowie - ale to zupełnie inna historia na oddzielny wywiad z nutkami romantyzmu. Ona pokazała mi po raz pierwszy swoje rodzinne strony. Zabrała mnie przez Omsk, Irkuck, Władywostok do Magadanu, Siejmczanu i Zyrianki gdzie się urodziła.

 

- Czy już udało się panu zaspokoić swoje zainteresowanie smutną tematyką?

- Chyba nie, gdyż za każdym razem pojawia się coś nowego. Dwa lata temu zrealizowałem swoje plany sprzed ćwierć wieku. Udało mi się dotrzeć, moim zdaniem do najcięższego łagru w całej historii gułagu. Nie było łatwo bo to trudny teren i sam bym tam nie dotarł. Wielokrotnie namawiałem tamtejszych myśliwych, żeby mi opowiadali o tym miejscu. Prosiłem żeby mnie tam zabrali, proponowałem, że zwrócę koszty paliwa... Odmawiali. Stary Kanion to znane miejsce i niektórzy z okolicznych mieszkańców kiedyś tam zaglądali… Ale raz wystarczy. Dopiero po jakimś czasie udało mi się zebrać ekipę ośmiu mężczyzn i ruszyliśmy. To koszmarne przeżycia, kiedy człowiek jest na miejscu i wyobraża sobie jak im musiało być ciężko.

Wymarła wioska jest położona na wysokości prawie 2 tys. m. Wszędzie dookoła widać tylko skały przykryte warstwami śniegu. Żadnej roślinności. Pośrodku kanionu stoją opuszczone, drewniane  baraki, pomiędzy którymi wije się płytki strumyk. Wszystko dopełnia jeszcze gęsta mgła. Wiele lat w takim środowisku mieszkali ludzie, którzy wydobywali urobek z kopalni. Z czasem musieli się do tej skalistej ziemi przyzwyczaić. Na przekór losu zakładali rodziny. Tam wychowywały się ich dzieci!

Takie były czasy, Rosja musiała mieć złoto, bo nikt nie sprzedałby im ani samolotów, ani broni. Wszystko było kupowane za kruszec. Z Alaski wiódł szlak przerzutowy. Amerykańskie myśliwce przelatywały tamtędy na front. Lądowały w Zyriance, tam wsiadali Rosjanie i lecieli do Krasnojarska, a Amerykanie zabierali sztabki złota i wracali towarowymi Douglasami do domu. W ten sposób przewieziono około 20 tys. samolotów i wiele ton złota.

 

 

- Czym się teraz zajmują tam ludzie?

- Mam tam przyjaciela, syna partyzanta z AK, Józefa Szafkowskiego który  został zesłany na Kołymę. Gienek jest w moim wieku ma przedsiębiorstwo rolne, prowadzi dużą agro-fermę. On zaczyna sezon trochę wcześniej: około połowy kwietnia, kiedy topnieją śniegi, słońce świeci wtedy na okrągło. W czerwcu nie ma już nawet nocy. Lekka szarówka i znów jest dzień. Wszystko zaczyna wtedy tak wściekle rosnąć, jakby bało się, że zaraz spadnie śnieg.

Gienek uprawia kapustę, rzodkiewkę, buraki, koperek, kalafiory, ma około 30 stałych pracowników, w sezonie zatrudnia nawet studentów z Magadanu, którzy przyjeżdżają kopać motyką kartofle…

 

 

 

- Pan poznał tam dużo Polaków?

- Świadczą o tym nazwiska: Dąbrowski, Lipski, Szewkowski, Sarnacki, Dudziński. Wyjechali z domów często jako młodzi ludzie, jak choćby ojciec mojego przyjaciela Andrzeja Lipskiego. Wiąże się z nim ciekawa historia. Otóż w czasie wojny Klemens był studentem medycyny we Lwowie. Kiedy miasto przejęli Sowieci, wszyscy zapisywali się do konsomołu. Ojciec Andrieja nie zgodził się, więc na drugi dzień został wsadzony do więzienia. Kiedy wkroczyli tam Niemcy, Sowieci wszystkich rozstrzelali, on został jednak dzień wcześniej wysłany etapem na Kołymę. Rodzina nic nie wiedziała, matka z babką które dowiedziały się od kogoś, że był w wiezieniu szukały go wiele godzin wśród trupów. Nie znaleźli, uznali go jednak za martwego. Dopiero po 12 latach otrzymały list, jak z zaświatów, że żyje w łagrze, i czeka na uwolnienie. Czekał długo, bo dopiero pod koniec życia udało mu się wrócić do Lwowa. Zmarł w wieku 58 lat na choroby, których nabawił się podczas życia na Kołymie.

 

- Jak mu się udało nie tylko przetrwać w tych warunkach, ale jeszcze mieć syna?

- Na Kołymie przeżył tylko dlatego, że wziął go do pomocy kucharz. Miał jedzenie, więc dał sobie radę, a do tego znał się już wtedy trochę na medycynie. Kiedy w 1941 r. Niemcy napadli na Związek Rаdziecki, wszystkich mieszkańców z Powołża wywieźli na Sybir. Do jego obozu trafiły dwie młode dziewczyny. Jeszcze zanim je poznał, umówił się z kolegą, że blondynkę może „odstąpić”, ale brunetka będzie jego. W ten sposób Polak i Niemka spotykają się w sowieckim łagrze, młodość i hormony robią swoje - pobierają jeszcze w czasie wojny, a z tego związku rodzi się dwóch chłopaków: mój kolega Andrzej, który mieszka teraz w Kijowie i drugi Piotr obecnie w Kanadzie oraz dziewczynka Oksana mieszka teraz w Niemczech. Oswobodzono ich dopiero w 1956 r. Łagry zostały rozwiązane, a mieszkańcy wypuszczeni. Oni nie mieli jednak prawa wyjazdu. Musieli zostać w łagrze bez ochrony, tyle, że wolni od ciężkiej pracy. W tej sytuacji znalazło się wielu zesłanych. Najwięcej osób wyjechało dopiero w latach 90-tych. Wyjechali, zostawiając po sobie całe miasta, w których dziś nikt już nie mieszka.

Jest na przykład takie miejsce Sinegorie czyli Sine Góry. Było to miasto stworzone dla budowniczych zapory na Kołymie: lotnisko, kluby, restauracje. Nie spotkasz tam już nikogo. Możesz wejść, gdzie chcesz, bo to już jest niczyje i nikt już tam nie wróci. Jedynie zwierzęta jeszcze w to nie wierzą i omijają jak na razie te siedliska.

Zaglądałem do tych domów. W niektórych stoją jeszcze stare, pozbijane z desek tapczany, telewizory, a z wybitych okien zwisają, porwane szmaty. Wszystko czego dawni lokatorzy już nie potrzebowali lub nie mogli ze sobą zabrać. Po nich pojawiali się jeszcze szabrownicy, z okolicznych osiedli. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że ich spotka ten sam los...

 

‑ Pomagał pan swoim przyjaciółom wrócić do Polski?

- Jeśli chcą to pomagam im  tylko w uzyskaniu karty stałego pobytu. Pomagam w  szukaniu mieszkania, pracy. Sprowadziłem już w ten sposób 4 osoby.

Podczas jednej z wypraw zwrócił się do mnie miejscowy, który słyszał że do  miasteczka, a właściwie osady przyjechał Polak. Zapytał czy nie pomógłbym mu odnaleźć rodziny w Polsce. Powiedział, że jego babcia tuż przed śmiercią dała mu swoje zapiski sprzed 1918 r. Jego dziadek nazywał się Abram Mickiewicz. Pamiętam to, bo wciąż szukam. Podtrzymuję z Jurijem – Jurkiem kontakt.

Raz, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności to się udało. Po 50 latach udało mi się odnaleźć rodzinę mojego przyjaciela Gienka, którego ojca aresztowało NKWD w 1945 roku i wywiozło do łagru na Kołymie. Pokazał mi kilka dokumentów, a ja zaprosiłem go i zaproponowałem, żeby razem poszukać rodziny ojca. Wiedzieliśmy tylko, że jego rodzina żyła w Solcu Kujawskim. Zima, śnieg, chodzimy szukamy, w końcu poszliśmy na cmentarz, żeby świeczkę zapalić, bo wiedział, że jego babcia była tam pochowana. Ale nic nie znaleźliśmy, bo wszystko śniegiem zasypane.  Przy okazji wstąpiliśmy jednak do kościoła. Tam mówią że w księgach nie ma takiego. W końcu spotkaliśmy taką starszą panią, która pamiętała, że Szewkoscy mieli kiosk przy dworcu. Idziemy, patrzymy stoi kiosk, ale zamknięty od lat, obrośnięty krzakami. Zaproponowałem, że pójdę popytam, ale kolega był tak zrezygnowany i zziębnięty, że wsiadł do samochodu, mówiąc że i tak nic nie wskóramy. Mówię mu „dobra, ale zapytam jeszcze w najbliższym domu. Podchodzę. Domofon. 10 numerów. Dzwonię pod jedynkę. Otwierają się drzwi, wychodzi gość. Mówię „przepraszam, czy w tym domu nie mieszkali kiedyś Szewkoscy”. A on do mnie: ja jestem Szafkowski. I tak się zaczęło…

 

- Czy są w tej krainie kościoły?

- Tak, w Magadanie jest kościół katolicki, gdzie proboszczem jest ks. Michael z Alaski. Pomagają mu tam polskie siostry. Do parafii należy około 300 katolików. Chodzę tam w niedziele. Wszyscy się ze mną witają. Chcę ich poznać, usłyszeć ich historie. Na razie spisuję wszystko, w notatniku, który mam zawsze przy sobie. Każdego dnia przybywa w nim po 2-5 zdań. Może kiedyś coś z tego powstanie. Jak zdrowie pozwoli. Poza tym na razie jest jeszcze tyle ciekawych planów…

 

- Jak się pan szykuje do ryzykownych wypraw do tajgi?

- Zawsze zostawiam wiadomość u miejscowych, że jeżeli nie wrócę w danym dniu to zacznijcie mnie szukać w tym, czy w tym rejonie. Mam też telefon satelitarny. Używany jest on tylko w nagłych sytuacjach - z założeniem, że pomoc może nadejść…

Przed każdą wyprawą następuje dokładne zapoznanie się z mapami terenu, potem szczegółowy wywiad środowiskowy z miejscowymi. To czy jestem dobrze przygotowany zostanie szybko i brutalnie zweryfikowane.     

Najbardziej lubię jeździć sam, zdarza mi się jednak brać ze sobą przyjaciół. Staje się wtedy organizatorem i logistykiem. Załatwiam przejazdy, zakwaterowanie, namioty, a w tajdze umożliwiam przetrwanie.

 

 

- Jak to wygląda? Jest bardzo trudno?

- Zimą tak. Cały dzień marszu w temperaturze od -43 do -50C skrajnie wyczerpuje organizm. Ciągnięcie sań ważących ponad 120 kg pozwala przemieszczać się z prędkością około 2 km/h. Śnieg jest ostry jak piasek. Czasami nocujemy w małych wioskach, gdzie jest 5-6 domów. Czasem są to tylko puste izbuszki, domki myśliwskie, a w nich dość siermiężne warunki. Mocna konstrukcja domku z bali,   pozwala się ogrzać i wysuszyć zalodzoną odzież, ale po dotarciu do takiej chatki ekstremalne wydaje się nawet rozpalenie ognia w piecu. Często można tam jednak przy okazji spotkać miejscowych myśliwych. Wtedy jest bardzo dobrze. Zawsze przyjmą, nakarmią rybą lub dziczyzną. Latem jest dużo prościej. Tajga, rzeka jezioro i ognisko.

To moje ulubione chwile. Czasem, kiedy wszyscy pójdą już spać, siedzę tam nawet do rana. Odsypiam dopiero po powrocie. Takie ognisko to najlepsza okazja, aby podpytać miejscowych o różne sprawy. Opowiadają wtedy o polowaniach, dziwnych znaleziskach jak choćby meteorytach, czy kościach mamutów.

W ubiegłym roku, w maju byłem na takiej wyprawie z miejscowymi na skuterach śnieżnych, sześciu mężczyzn, w tym ja. Zaprosili mnie, co było dla  wielkim wyróżnieniem i honorem. Pożyczyłem od nich skuter, powiedzieli jak się ubrać, co wziąć ze sobą. Bez nich taka wyprawa to byłoby szaleństwo.

Przejazd 200 kilometrowego odcinka buranem, czyli skuterem śnieżnym przez góry, zamarznięte rzeki i równiny tundry, zajął nam dwa dni. Jazda z prędkością 20 km/h w 40 stopniowym mrozie jest cholernie mocna. Na rzęsach osiadają grudki śniegu, z włosów zwisają sople, a sam śnieg przypomina piasek. Po godzinie zadajesz sobie pytanie – ZA CO!! Wszystko zamarza.

 

- Czy pan planuje znów pojechać na Daleką Północ? Co tam jeszcze zostało nieodwiedzone?

- O tak! Ale już nie zimą a latem. Zwłaszcza jesień jest piękna kolorem. Obszar po którym podróżuję jest większy od Europy – tak więc jest co zwiedzać. Poza tym pasjonuje mnie „rybałka”, „ochota” i swobodne życie w TAJDZE. Co chciałbym jeszcze zobaczyć – kolejne łagry, bo każdy z nich jest inny. Nie zostało ich już wiele – przyroda systematycznie zabiera. Turystyczne miejsca, szlaki górskie, jeziora i rzeki. Po drodze miejscowości takie jak kurort Tałaja, gdzie można skorzystać z zabiegów masażu, błot leczniczych i kąpieli w wodach termalnych. Kopalnie złota – to też ciekawe. Jest jeszcze wybrzeże morza ochockiego i łowienie ryb, oglądanie wielorybów i delfinów.

Ponadto chyba najważniejsze to spotkania z ludźmi – mam tam już wielu przyjaciół i znajomych.

W tym dalekim kraju dobrze odpoczywam. Wyjazd tam pozwala mi zrobić reset. Naładować akumulatory przed kolejnymi miesiącami pracy ze studentami, doktorantami i projektami badawczymi.

 

 

 

 

Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za Granicą 2022


Redakcja strony: dr hab Sergiusz Leończyk, dr Artiom Czernyszew

"Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów".
Skontaktuj się z nami
Kliknij aby przeładować
Wymagane jest wypełnienie wszystkich pól oznaczonych gwiazdką *.

Organizacje